Gdy wspominam swoją edukację, nauczyciele mężczyźni sprawowali pieczę nad takimi przedmiotami jak kultura fizyczna, plastyka, wiedza o społeczeństwie, przysposobienie obronne, technika i oczywiście religia. Specyficzny dość sort przedmiotów, chyba nie najważniejszych na świadectwie. Nie odnoszę jednak wrażenia, że nauczyciele muszą walczyć o należny im szacunek. A nauczycielki? Już chyba tak.
Fragment artykułu z miesięcznika „Dyrektor Szkoły” 2021/3
Niedawno brałem udział w internetowej dyskusji na temat feminatywów. Rozogniony spór toczył się wokół decyzji warszawskiego ratusza odnośnie do stosowania żeńskich końcówek – burmistrzyni, prezydentka etc. Dwa obozy – zwolenników i przeciwników – wytaczały coraz cięższe działa. Sam starałem się uplasować gdzieś pośrodku – bazując na zdaniu wielu kobiet, które nie mają nic przeciwko temu, że są doktorami, adwokatami, radcami etc., doszedłem do wniosku, iż zmiany w języku nie powinny być wprowadzane odgórnie.
Należy ludziom pozostawić swobodę, by sami doszli do określonych wniosków. Przymus kojarzy mi się mimo wszystko z jakąś formą propagandy. Uważam, że przymusowo rugować z języka należy ewidentne błędy i dopiero na ich miejsce forsować formy poprawne. Choć „pani prezydentka” wydaje się ciekawą i z pewnością dla wielu potrzebną alternatywą, „pani prezydent” nadal oficjalnie nie jest błędem.
W dyskusji pojawiły się argumenty, że zupełnie inaczej niż damskie formy postrzegany jest sekretarz, pielęgniarz i kucharz. Jest w tym wiele prawdy. Zastanawiam się, czy i na gruncie edukacji występują podobne nacechowania. Z jednej strony „nauczycielce” odpowiada „nauczyciel”, mimo to wydaje mi się, że do pewnego stopnia nie są to formy równoznaczne. Zaryzykuję tezę, że nauczycielka mimo wszystko częściej niż nauczyciel kojarzona jest z uczniami młodszymi.