Edukacja domowa, w której zasadnicze obowiązki szkoły przejmują rodzice, to wciąż wąski strumyk polskiej oświaty. Pandemia koronawirusa sprawiła jednak, że strumyk ten w ciągu roku urósł niemal dwukrotnie. Za co rodzice doceniają ten model nauki? Na czym polega ich współpraca ze szkołą? Z jakimi trudnościami muszą się liczyć?
Fragment artykułu z miesięcznika „Dyrektor Szkoły” 2021/6
Według danych Ministerstwa Edukacji i Nauki z listopada 2020 r. w roku szkolnym 2019/2020 w edukacji domowej uczyło się 10 976 uczniów, w 2020/2021 – 15 034, a w kwietniu tego roku było to już ok. 20 tys. (www.tvp.info/53321458/edukacja-domowa-zgodnie-z-postulatami-rodzicow-senat-przyjal-nowelizacje-prawa-oswiatowego). To duża zmiana w stosunku do 2015 r., kiedy naukę w domu pobierało zaledwie 2 tys. dzieci. Dla porównania w Wielkiej Brytanii edukacją domową objętych jest 60 tys. dzieci, w Rosji – 80 tys., a w Stanach Zjednoczonych – 2,5 mln.
W edukacji domowej (ED) nauczycielami są rodzice. Zapisują swoje dziecko do konkretnej szkoły (publicznej lub niepublicznej), która co jakiś czas kontroluje postępy edukowanego w domu ucznia, a na koniec roku szkolnego wystawia mu świadectwo. Dlaczego rodzice decydują się wziąć na siebie tak wielki obowiązek? Czy zdają sobie sprawę z problemów, które ich czekają? Jak układa im się współpraca ze szkołą? Z perspektywy czasu widzą więcej zalet czy wad edukacji domowej?
Marcin Perfuński, ojciec pięciu córek w wieku od 12 do 3 lat, bloger, w 2018 r. wygrał plebiscyt miesięcznika „Mamo, To Ja” na Idealnego Tatę. Pytany o trudności związane z edukacją domową, przekonuje, że nie ma żadnych. – Wszystko przy takiej nauce jest łatwiejsze, bo na wyciągnięcie ręki. Pomoc ze strony szkoły jest praktycznie niepotrzebna. Kontakt wymagany jest na początku i na końcu, czyli przy załatwianiu pierwszych formalności i podręczników oraz podczas egzaminów rocznych – opowiada. – Kiedy nie było pandemii, korzystaliśmy z warsztatów organizowanych przez szkołę (ceramika, kaligrafia, stolarnia), a także różnych propozycji wyjazdów, których w ciągu roku było przynajmniej kilka (obozy wędrowne, szkółka narciarska itp.). Można więc powiedzieć, że to nie my wyciągaliśmy ręce do szkoły, ale ona służyła nam.