W środowisku nauczycielskim możemy obserwować dwa rodzaje postaw względem nauczania. Jedni nauczyciele uznają, że od wieków kształcono z dobrym skutkiem. Wszystko zależy od doświadczenia nauczyciela. Badania procesów uczenia się i nauczania wniosły tak naprawdę niewiele lub nic. Drudzy – że dzięki najnowszym badaniom mózgu i rozwojowi neuronauk trwa rewolucja w edukacji. Jakie stanowisko winien zająć dyrektor, jeśli chce się opierać na faktach?
Fragment artykułu z miesięcznika "Dyrektor Szkoły" 2019/7
Wykorzystując przede wszystkim dwa przykłady – pedagogikę Montessori i neurodydaktykę, pokażę, na czym polega niedostatecznie krytyczne uleganie pewnym trendom. Na wstępie pragnę zaznaczyć, że myśl pedagogiczną i dorobek wielu praktyków należy traktować z uznaniem, podobnie jak innowacje pedagogiczne sięgające do aktualnych wyników badań z (neuro)psychologii. Jednocześnie chcę przedstawić dane, które pozwolą oddzielać szlachetne ideały (bez negowania ich racji) od efektywnych oddziaływań oraz nowoczesne naukowe odkrycia (o wielkim znaczeniu) od rzeczywistych możliwości ich zastosowania w szkole.
Maria Montessori zapisała się w historii jako postać wybitna z dwóch powodów. Jednym jest to, że jako pierwsza kobieta we Włoszech studiowała medycynę (specjalizowała się w pediatrii i psychiatrii). W 1896 r. ukończyła Uniwersytet Rzymski z bardzo dobrymi wynikami oraz tytułem doktora i wygłosiła w Berlinie odczyt na temat równouprawnienia kobiet. Rok później jej rozprawa została opublikowana w czasopiśmie naukowym „Policlinico”. Powód drugi to fakt, że była jedną z przedstawicielek nurtu „pedagogiki reformy” czy „nowego wychowania” i twórczynią autorskiej metody pedagogicznej.